Friday, February 24, 2012

Niewymierność skali

Nie podejmuję się pisania tutaj na takie tematy zbyt często. Pierwszy (i jak myślałam wtedy – ostatni) raz miał miejsce przy okazji Domu złego Wojciecha Smarzowskiego, dziś sytuacja jest zadziwiająco podobna. Jak wtedy pisałam o ambiwalencji tak i teraz to właśnie owo mętne, słodkawe w posmaku uczucie spowodowało, że piszę znowu, licząc, że może dzięki temu rozjaśnię sobie, przede wszystkim, pewne kwestie. Zwerbalizowanie uczuć pomaga je porządkować – oto i moja motywacja.

Kiedy mam do dyspozycji skalę składającą się z dziesięciu gwiazdek i staję w obliczu dzieła filmowego takiego jak Wstyd Steve’a McQueena jestem zupełnie obezwładniona i ten problem oceny jest tylko częścią dużo szerszego i ogólniejszego problemu. Bo oto, nie zaprzeczę, że jest to film, w który się zanurzyłam i który minął mi niepostrzeżenie; problem polega tylko na tym, że ten nurt nie był gorący, ani też zimny. Był ciepły, żeby nie powiedzieć letni, co powoduje moje zdziwienie i poczucie, że albo coś mi umyka, albo już sama nie wiem gdzie tkwi problem.

Nie jest to na pewno kwestia nastawienia – gdzie jak to się często zdarza podchodzimy ze złośliwym dystansem do tego, o czym wszyscy bezgranicznie zakochani jęczą dookoła w podnieceniu i ogólnej ekscytacji. Bynajmniej, był to film, który bardzo chciałam obejrzeć, na który czekałam i do którego podeszłam raczej w sposób otwarty, nieukierunkowany. Film ten analizuje niezrównany Tadeusz Sobolewski, więc nie będę go tutaj powtarzać, a zupełnie egoistycznie chcę skupić się na moim doświadczeniu odbiorczym. Bo przecież nie mam wątpliwości, że mamy tu do czynienia z arcydziełem na formalnie najwyższym poziomie rozumienia specyfiki medium filmowego (doprawdy widać, że reżyser jest artystą wizualnym!), gdzie rewelacyjne statyczne, niesamowite estetycznie ujęcia są przeplatane z fenomenalnymi jazdami kamery. Muzycznie i dźwiękowo, czasem po prostu opisowo i nastrojotwórczo, a czasem przewrotnie i kontrapunktowo, to również majstersztyk. Mamy tu popisowe, prawdziwe do bólu, rozdzierające aktorstwo, za które mogę tylko bić pokłony (moment, w którym Michael Fassbender patrzy prosto w obiektyw kamery zaiste wstrząsający), mamy wreszcie, a może przede wszystkim temat drastycznie współczesny.

Wszystko tu jest na swoim miejscu, wypolerowane i lśniące, smutne i dojmujące, ale… No właśnie, ale. Mam jakieś niejasne wrażenie, że mimo tej bolesności i prawdziwości film jest chłodny… Nie mogę powiedzieć, że jest przekalkulowany, choć staranność jego wykonania objawia fakt jak dokładnie został on przemyślany i poczytuję to sobie jako zaletę, to tkwię jednak w poczuciu, że został on zrobiony bez emocji, jak medyczna diagnoza zastanego schorzenia, bez potępienia, ale i bez współczucia, empatii – koniecznego składnika zrozumienia – neutralnie, co w mojej ocenie wcale nie oznacza, że obiektywnie, ile chyba po prostu beznamiętnie.

No comments:

Post a Comment