Sunday, February 26, 2012




Zajmuję się wszystkim innym, ale nagle przypominają mi się słowa, o których myślałam, że już ich nie odnajdę. Jeszcze wciąż jest czas...

Friday, February 24, 2012

Niewymierność skali

Nie podejmuję się pisania tutaj na takie tematy zbyt często. Pierwszy (i jak myślałam wtedy – ostatni) raz miał miejsce przy okazji Domu złego Wojciecha Smarzowskiego, dziś sytuacja jest zadziwiająco podobna. Jak wtedy pisałam o ambiwalencji tak i teraz to właśnie owo mętne, słodkawe w posmaku uczucie spowodowało, że piszę znowu, licząc, że może dzięki temu rozjaśnię sobie, przede wszystkim, pewne kwestie. Zwerbalizowanie uczuć pomaga je porządkować – oto i moja motywacja.

Kiedy mam do dyspozycji skalę składającą się z dziesięciu gwiazdek i staję w obliczu dzieła filmowego takiego jak Wstyd Steve’a McQueena jestem zupełnie obezwładniona i ten problem oceny jest tylko częścią dużo szerszego i ogólniejszego problemu. Bo oto, nie zaprzeczę, że jest to film, w który się zanurzyłam i który minął mi niepostrzeżenie; problem polega tylko na tym, że ten nurt nie był gorący, ani też zimny. Był ciepły, żeby nie powiedzieć letni, co powoduje moje zdziwienie i poczucie, że albo coś mi umyka, albo już sama nie wiem gdzie tkwi problem.

Nie jest to na pewno kwestia nastawienia – gdzie jak to się często zdarza podchodzimy ze złośliwym dystansem do tego, o czym wszyscy bezgranicznie zakochani jęczą dookoła w podnieceniu i ogólnej ekscytacji. Bynajmniej, był to film, który bardzo chciałam obejrzeć, na który czekałam i do którego podeszłam raczej w sposób otwarty, nieukierunkowany. Film ten analizuje niezrównany Tadeusz Sobolewski, więc nie będę go tutaj powtarzać, a zupełnie egoistycznie chcę skupić się na moim doświadczeniu odbiorczym. Bo przecież nie mam wątpliwości, że mamy tu do czynienia z arcydziełem na formalnie najwyższym poziomie rozumienia specyfiki medium filmowego (doprawdy widać, że reżyser jest artystą wizualnym!), gdzie rewelacyjne statyczne, niesamowite estetycznie ujęcia są przeplatane z fenomenalnymi jazdami kamery. Muzycznie i dźwiękowo, czasem po prostu opisowo i nastrojotwórczo, a czasem przewrotnie i kontrapunktowo, to również majstersztyk. Mamy tu popisowe, prawdziwe do bólu, rozdzierające aktorstwo, za które mogę tylko bić pokłony (moment, w którym Michael Fassbender patrzy prosto w obiektyw kamery zaiste wstrząsający), mamy wreszcie, a może przede wszystkim temat drastycznie współczesny.

Wszystko tu jest na swoim miejscu, wypolerowane i lśniące, smutne i dojmujące, ale… No właśnie, ale. Mam jakieś niejasne wrażenie, że mimo tej bolesności i prawdziwości film jest chłodny… Nie mogę powiedzieć, że jest przekalkulowany, choć staranność jego wykonania objawia fakt jak dokładnie został on przemyślany i poczytuję to sobie jako zaletę, to tkwię jednak w poczuciu, że został on zrobiony bez emocji, jak medyczna diagnoza zastanego schorzenia, bez potępienia, ale i bez współczucia, empatii – koniecznego składnika zrozumienia – neutralnie, co w mojej ocenie wcale nie oznacza, że obiektywnie, ile chyba po prostu beznamiętnie.

Saturday, February 4, 2012

No-game



It's like you couldn't go to sleep.
Jutro zaczyna się wciąż na nowo.